poniedziałek, 25 lutego 2013

106. Wygląd nie ma znaczenia?

Ze dwa miesiące temu poznałam kogoś, kto choć mi się nie podobał, pociągał mnie strasznie. Jak to możliwe? Nie wiem...
W sumie to miałam o tym nie pisać, ale weszłam tu dziś i jakoś automatycznie się zalogowałam, czego zwykle nie robię, więc trzeba korzystać ;)

Otóż... nie był brzydki. Wręcz przeciwnie. Wiele kobiet uważa go za atrakcyjnego - i wiem co mówię.
180 cm wzrostu.
Pięknie wyrzeźbiona sylwetka. Widać, że włożył w swe ciało dużo pracy, a jednak potrafił zachować umiar w nieprzesadnym umięśnieniu.
Męski. Silne ręce, uścisk. A jednak delikatne.
Bardzo głębokie niebieskie oczy. Jak czyste błękitne niebo, jak spienione fale na morzu... Piękne i naprawdę głębokie...
Pełne, zmysłowe usta.
...i ten zapach, który idealnie współgrał z jego naturalnym zapachem.
Nie wyglądał jak laluś, ale był pewny siebie i zdecydowany. Z jednej strony wiedział, że ma powodzenie, z drugiej - zupełnie nie wiązał tego ze swoim wyglądem. A może po porostu odpowiedzialny za to był jego wiek?
Jednym słowem: klękajcie narody ;)

Wiedział czego chce. A wtedy chciał mnie.

Mimo tych wszystkich zalet, facet ten był niemalże zupełnie nie w moim typie. Wiem, że bluźnię. Niewątpliwie był przystojny. Nawet bardzo. Ale ja gustuję w innym typie mężczyzn... Co nie zmienia faktu, że bardzo mnie pociągał.
Za idealne ciało i umiar, który potrafił zachować.
Za jego usta.
Za niezachwianą pewność swego.
Za zdecydowanie.
Za konsekwentne dążenie do celu.
To są te rzeczy, które mimo wszystko bardzo mnie do niego przekonywały i sprawiły, że chciałam przy nim być.

Niby wygląd nie ma znaczenia, ale tak do końca to ja w to nie wierzę... bo gdyby nie trzy ostatnie elementy, które przed chwilą wymieniłam, na pewno nie zwróciłabym na niego uwagi. Na pewno.
Nawet mimo tego, że był bardzo przystojny... i niczego nie można było mu zarzucić.
A jednak nie w moim typie...
A jednak...

piątek, 8 lutego 2013

105. Młyn

Na uczelni młyn.
Zostały mi trzy egzaminy (niestety te najgorsze) i zaliczenie z ćwiczeń. W związku z tym, iż nie posiadam indeksu, wszystkie oceny są przekazywana drogą internetową. Myślałam, że to dobrze, ale jednak nie... Rodzi zbyt wiele kłopotów.
Pisałam egzamin z pewnego ścisłego przedmiotu, którego nie rozumiem i nie cierpię jak nie wiem co. Odpowiedziałam na większość pytań i liczyłam, że zdam. Niestety aż do terminu poprawkowego nie dostałam wpisu. Horror jakiś. Poszłam więc na tę poprawkę i ją też napisałam. Nie mogłam poradzić się wykładowcy, bo go zwyczajnie na egzaminie nie było. Na maile nie odpowiadał. I bądź tu mądry.
Druga sytuacja. Loguję się, sprawdzam. Dwója. Dwója jak byk! Kur***. Przecież oddałam wszystkie projekty (projektowanie, kolejny horror), z każdego dostałam między 4, a 5!!! (co uważam za swój wielki, wręcz ogroooomny sukces) i dwója. Skąd ta dwója ja się pytam? Jeszcze nie wiem, ale jak się dowiem to dziadówę ubiję. Jak Boga kocham!
Ćwiczenia. Po kilku przebojach wreszcie zaliczone (uff!). Niestety moje zaliczenie powędrowało do innej osoby... Piszę, tłumaczę, zastanawiam się jak zacząć i zakończyć maila, aby zadowolić czepialskiego (tak, tak, dokładnie tak) osobnika. Na szczęście odpowiedź dostałam, niestety po dziś dzień w ocenach nic się w tej kwestii nie zmieniło...
Internetów mi się zachciało, to teraz mam.

niedziela, 3 lutego 2013

104. Droga z przeszkodami

Wchodzę na bloga, loguję się, klikam "nowy post" i... i patrzę w białą stronę edytora, bo nie wiem co napisać. Każdego dnia w głowie przewiercają się miliony myśli (jak nie więcej; a zapewne w mojej jest ich więcej...), a ja odnoszę wrażenie, iż żadna niewarta jest tego, by zdzierać klawisze w komputerowej klawiaturze.

[Obrazek z mtjrodzinkowo.blogspot.com]
Wydaje mi się, że wszystko zostało już powiedziane i zrobione, i zupełnie nie ma sensu, abym i ja powtarzała coś po raz kolejny. Często łapię się na tym, że odpuszczam sobie robienie rzeczy, które nie przyniosą mi zbyt wiele korzyści bądź też takie, które mogę odłożyć na inny termin. Stałam się bardziej cyniczna - i już nie wiem czy jest to zdrowy cynizm, czy przypadkiem nie jestem za blisko złej granicy... Żyjąc, codziennie natrafiamy na małe-duże przeszkody, które musimy rozwiązywać na bieżąco. Zastanawiam się ile z nich rozegrałam dobrze, a ile z przewidywanego biegu wydarzeń zmieniły cechy, o których pisałam wyżej. Czy gdybym postąpiła inaczej kolejna przeszkoda byłaby inna? Łatwiejsza, trudniejsza? Czy poradziłabym sobie z jej rozwiązaniem? Może najlepiej jest tak jak jest teraz, bowiem scenariusze już znam i wiem co było dobre, a co złe. Jeśli kiedyś nastąpię na kolejny kamyk z podobnym problemem do rozwiązania, wierzę że mózg wyświetlając mi wspomnienie poprzedniego, wybierze opcje najwłaściwszą dla momentu, w którym się znajduję.

Piszę o tym i piszę, bo chcę to z siebie wyrzucić, a w gruncie rzeczy cały ten proceder, który działa codziennie, zamyka się w kilku sekundach. Mam więc nadzieję, że czas na przemyślenie tego, opisanie i opublikowanie nie okaże się zmarnowanym i - zgodnie z czwartym zdaniem dzisiejszego posta - kiedyś mi się przyda (;