piątek, 17 sierpnia 2012

85. A to było tak...

W poniedziałek schodząc po raz 3 albo nawet 4 (w każdym razie któryś z kolei) - ze schodów, naturalnie - coś się stało, ale nie wiem co... Tak czy siak bum i dopiero na podłodze odzyskałam świadomość istnienia. Zdziwiona byłam co niemiara, bo wylądowałam całym ciałem na panelach, a zwykle przy takich okazjach (tzn przy przypadkowych sfrunięciach) spadam na dwie łapy potocznie zwane nogami, i nie było nic. A tu boli i, o cholera, boli jeszcze mocniej! Wstałam, usiadłam, patrzę... No niby nic... Ale dalej boli... I boli... I co raz bardziej boli... Godzina około po 11, jeszcze więc nie myślę logicznie (tak to sobie tłumaczę) i... idę na schody, aby ponownie wspiąć się na górę. Nie bijcie!!! Jakoś samo tak... No dobra, weszłam, a tu dalej, uwaga, boli! No nic, kładę się, ostrożnie, żeby sobie bardziej nie zaszkodzić. Hahaha! No i leżę, ale dalej boli. Uczucie jakby ktoś żywcem mnie palił... Ogólnie, nie polecam. Tak czy siak coś zrobić trzeba, bo w oczach pierwsze łzy zaczęły się pojawiać, a to takie zniewieściałe i nielubiane przeze mnie... Więc biorę książkę, czytam, ostanie strony, a tu łzy lecą i nie chcą przestać, ale czytam twardo dalej. Godzina minęła, książki koniec... Boli inaczej, jakby trochę mniej... Schodzę więc na dół po tych samych schodach. Bokiem jakoś, bo mimo wszystko dalej boli znacznie. Patrzę, jakieś takie spuchnięte, powiększone w jednym miejscu. Dotykam delikatnie, ale nie boli szczególnie bardziej. Czuję, że coś złego się dzieje. Idę do łazienki, próbuję stać normalnie, zrobić coś, żeby wróciła pełna sprawność, ale jak na złość nic się nie zmienia... Informuję tylko domowników, że małym ludkiem na dam rady dziś się zająć. Pytania, mnóstwo pytań. I tak mija kolejna godzina. Aż wreszcie decyduję się pokazać siebie lekarzowi. O nie, wcale nie jestem taka odważna na jaką teraz wyglądam ;-) Zwyczajnie do opuchnięcia dochodzi dziwna kolorystyka... Najpierw szarości, później fiolet, aż wreszcie żółty! I to ten żółty bardzo mnie przestraszył... Po kolejnej godzinie ląduję w szpitalu. Chirurg mówi: "złamanie". A ja co? A ja... "ja nie chcę gipsu... ja nie chcę..." i znów oczy toną we łzach... Na lekarzu nie robi to wrażenia, więc postanawiam uciec. Niestety za bardzo boli, żeby wykonać tak spektakularne przedsięwzięcie, a i tak pewnie szybko zostałabym złapana :-( A więc w gipsie. O 16, po niecałej godzinie latania po różnych szpitalnych pokojach jestem w domu. Wybitnie nieszczęśliwa... I tak żyję do dziś, choć życiem ciężko to nazwać.

10 komentarzy:

  1. Biedactwo. Współczuje. Kuruj się i nie pozwól by gips popsuł Ci całkowicie humor.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedyny plus w tym wszystkim to, że może poczytam trochę książek, które ostatnio zakupiłam :-)

      Usuń
  2. Dobrze,że tylko tak się skończyło. Teraz odpoczywaj, szybko się zagoi:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niby tak, ale kiedy wszystko mnie boli, nawet świadomość, że mogłoby być gorzej, mnie nie pociesza.

      Usuń
    2. Znam ten ból, jak chirurg mi mówił proszę się uśmiechnąć za jakieś 8 tygodni i 5 dni przestanie boleć,jakoś nie mogłam się przemóc:(

      Usuń
    3. Ach, ci chirurdzy i ich poczucie humoru. :-)

      Usuń
  3. Nieciekawie. Nie zazdroszczę. :-/

    OdpowiedzUsuń
  4. Biedna :* Uważaj na siebie trochę!

    tutaj xyz, teraz jako Używka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za info, już sobie zapisuję adres w linkach. :-)

      Usuń