Pierwszy egzamin za mną. Katastrofa. Katastrofa, której się spodziewałam. Nie powiem, że nie... Ale jakoś żal, że tyle pracy i wysiłku włożyłam w ten semestr... Przede mną kolejne egzaminy, które zapowiadają się jeszcze gorzej od pierwszego. Nie poddam się i zrobię tyle, ile się da. Choć czuję, że pójdzie to na marne... Wiedziałam, że tak to się skończy; że najprawdopodobniej wylecę przy pierwszej nadarzającej się okazji. To i tak cud, że z wszystkich przedmiotów zostałam dopuszczona do pierwszego terminu... Ale co z tego skoro moja przygoda z tą uczelnia, a raczej tym kierunkiem, powoli dobiega do końca? Powoli? Co ja mówię - bardzo szybko. Biegnie sprintem! Jednak miałam czas na pogodzenie się z tą sytuacją i nie jest źle. Nie aż tak, jak myślałam, że będzie.
Z początkiem nowego tygodnia idę do szkoły zgłosić chęć poprawy matury. Wiele osób pewnie zapyta, na co mi to? Cóż, wyznaczyłam sobie nowe cele, skoro poprzedni plan zawiódł. W przyszłym roku zacznę nowe studia, z pewnością prostsze od tych, na których jestem teraz. Nie żałuję, że jestem, gdzie jestem. Pewnie gdybym nie spróbowała, do końca życia miałabym do siebie żal... Ale nie nadaję się do tego, czym teraz się zajmuję - czuję to. Studiowanie nie sprawia mi żadnej przyjemności. Jest tylko ulga, kiedy od czasu do czasu okazywało się, że coś potrafię. Ale to za mało... dużo za mało... Dlatego od przyszłego roku akademickiego zaczynam coś innego, gdzieś indziej. Mam nadzieję, że tym razem nie chybię...
Wracając do matury - chcę ją poprawić wcale nie dlatego, by mieć lepsze wyniki na papierku. No dobrze, na pewno sprawą pozytywną będzie fakt posiadania lepszych cyferek, ale szczerze mówiąc nie jest to dla mnie zbyt ważne... Po prostu stwierdziłam, że skoro wylecę, to musze czymś się zając przez te pół roku, prawda? Przecież nie będę siedzieć i nic nie robić, bo chyba by mnie szlag trafił (albo insze cholerstwo). Bojąc się także o swoje szare komórki, musze je czymś pobudzać, mieć jakąś motywację do odrobiny nauki, co by nie okazało się potem, że po tak długiej przerwie, nie jestem w stanie zebrać się w sobie do ponownej nauki. Szaleć znowuż też nie będę - ot od czasu do czasu coś tam się poduczę i będzie ok.
Kolejny cel obejmuje zapisanie się na prawko. Raz wsiadłam za kierownicę i czuję, że to właśnie TO! Kto by pomyślał, prawda? Na pewno nie ja :) Oczywiście, strach nadal jest i pewnie będzie nawet po zdaniu, ale powiedzcie... z ręką na sercu... kto go nie odczuwa? Wiosna tuż, tuż, śnieg stopnieje, zaświeci słoneczko, zero duchoty ani przenikającego wskroś zimna - idealny czas na jazdy. Jest jeszcze jeden plan, który chciałabym ziścić, jednak zawsze był odkładany z powodu braku czasu. A mianowicie chodzi o naukę pewnego języka. Języka, którego zawsze chciałam się nauczyć i, z którym miałam okazję się zaznajomić przez króciutką chwilę. W międzyczasie pewnie pójdę do pracy tu i tam, by zarobić na te czy inne plany. A od października życie popłynie utartym schematem, czy jak kto woli pierwotnym planem na życie.
A teraz wracam do filmu: "O północy w Paryżu". W taki dzień jak ten, zimny i wietrzny, preferuję rozrywkę w czterech ścianach zacisza domowego. Na samo wspomnienie dzisiejszego poranka i hulającego wiatru, głowa boli jakbym to teraz stała i dostawała nim prosto w twarz - i przy okazji wszędzie, gdzie zdoła whulać. Tymczasem zapraszam na ciekawą recenzję filmu <KLIK> i naturalnie, pozdrawiam cieplutko.