Dużo osób pyta się o to, jak spędza się Święta w moim domu. Ludzie
są z natury ciekawskimi stworzeniami, dlatego nie dziwi mnie to wcale. To, co
można zaobserwować to różnice w podchodzeniu do tych dni między kobietami, a
mężczyznami. W mojej grupie na studiach z kobietkami można porozmawiać o
jedzeniu (ale nie w kontekście jedzenia, a przyrządzania), tradycjach (ubieranie
choinki, sianko itp), sposobach przekazywania prezentów. Z kolei z facetami
porozmawiasz o tym jakie prezenty chcieliby dostać, ile pysznego jedzenia
wszamają i jakie imprezy zaszczycą swoją obecnością.
Ogólna uwaga dotyczy nauki w tym czasie, a
raczej chęci, co i tak (gwarantuję Wam!) spełznie na niczym - niektórzy już mi
uwierzyli, inni wciąż się łudzą. Niby jestem tylko rok starsza od nich, ale
czasem czuję się jakby różniły nas lata świetlne. Na szczęście takie uczucie
dopada mnie tylko czasami.
A co ja sądzę o Świętach? Chyba już ich nie lubię... Nie
czuję magii i jestem coraz dalej od kościoła. Nie cieszę się na myśli o
spotkaniu z rodziną ani obdarowanie prezentami. Nie chcę dzielić się opłatkiem
i zastanawiać co komu życzyć, nie chcę śpiewać kolęd i nie chcę dostać/dawać
prezenty. Znów trzeba będzie wmusić w siebie kilka potraw, które w normalnych
warunkach zjadłabym w tydzień (no dobrze, przesadzam trochę) i odmawiać
spróbowania karpia (lub jakiejkolwiek innej ryby).
Ludzie się wszędzie spieszą... Trzeba gotować (czego i nie
umiem, i nie lubię) i piec (co z kolei lubię, ale ostatnio nie mam na to chęci).
Ubrać choinkę, zrobić sałatkę, kupić prezenty (pierwszy raz zdarzyło się, że
Wigilia tak blisko, a ja nie mam nawet pomysłu...), sprzątać, iść na Pasterkę,
spotkać z tłumem ludzi... Wszędzie chaos, nerwy, pośpiech.
A ja nie mam siły. Potrzebuję spokoju.
I chciałabym te Święta spędzić we własnym towarzystwie. Z
muzyką, książkami i toną pierogów ruskich, żeby nie umrzeć z głodu... i tyle.
Aż tyle.